Jak pisać opowiadania

Jak pisać, żeby czytelnik błagał o więcej

Znasz to uczucie, gdy czytasz przed snem książkę i zastaje Cię świt? A przecież miał być tylko jeden rozdział, bo rano czeka życie z całym dobrodziejstwem inwentarza. Ale stało się, historia pochłonęła Cię na całego i nie wiesz w zasadzie, co się stało. Zdradzę Ci dzisiaj, jakiej szatańskiej magii użyć, aby Twój tekst też tak działał na odbiorcę.

Pamiętasz ze szkoły lekcje języka polskiego? Pewnie nie, bo traumy się wypiera. Ale jak bierzesz się za pisanie, to musisz mieć coś z masochisty – nikt normalny nie przelewa potu, krwi i łez, żeby potem usłyszeć od obcej osoby „ale beznadzieja”.

Uczyli nas o czymś takim jak podział opowiadania na wstęp, rozwinięcie i zakończenie. I nie robili tego po to, żeby zmiażdżyć twoje wiekopomne dzieło, które powstało w odpowiedzi na zadaną pracę domową „opisz swój wymarzony dzień”. Chcieli cię czegoś nauczyć.

Po co te wszystkie schematy i ograniczenia? Przecież sztuka dla sztuki i takie tam głodne kawałki!

No więc i tak, i nie. Bo tak, istnieje sztuka dla sztuki, ale istnieje też sztuka użytkowa i wiele innych odmian. A ta nasza pusta-niemalowana uwielbia schematy, bo dzięki nim łatwiej jej ogarnąć tajniki kosmosu, który nam się wylosował, i zasad, które nim rządzą. A w każdym razie lubi złudzenia, że mamy tutaj jakieś zasady.

I tu jest całe clou sprawy. Schematy. Żeby język giętki i znasz dalej, czyli co robić, żeby nie rozminąć się z odbiorcą w przekazie? Musisz zastosować schematy.

Wstęp – rozwinięcie – zakończenie 

Żeby opowiedzieć jakąś historię (nawet ten nieszczęsny idealny dzień, ale i anegdotę z Lidla), musisz najpierw wprowadzić odbiorcę w świat:

Rozwinięcie jest po to, żeby opowiedzieć, cóż zaszło: 

„I jak chciałam zapłacić gotówką, to kasjerka zatrzasnęła w kasie klucze. Mnie miała wydać ze stówy, a za mną jeszcze kilku emerytów z portmonetkami.” – Coś się wydarzyło, opowiadasz dalej. 

Dochodzimy do zakończenia, pointy, rozwiązania akcji: 

„I wtedy się okazało, że jeden z tych dziadków w kolejce był kiedyś włamywaczem i otworzył tę kasę spinką do włosów, moją!”.

I historia opowiedziana. Proste?

To jedziemy dalej.

Chcesz opowiedzieć dłuższą historię, a w czasach skupienia uwagi niższego niż u złotej rybki jest to niemal niemożliwe.

Jak zatrzymać uwagę złotej rybki? 

To bardzo proste. 

Zmusić ją.

Zastosuję teraz taką lekką woltę i przejedziemy się trochę po historii. I znowu przywołam traumę z dzieciństwa. Skup się, bo zaboli. Bolesław Prus. „Lalka”.

Niektórzy wiedzą, niektórzy lubią, większość woli nie pamiętać. Ale „Lalka”, podobnie jak kilka innych tytułów (jak epicka „Trylogia” Sienkiewicza, jakoś mniej traumatyzuje niż Prus, więc dostaje poza nawiasami coś więcej, ale o tym za chwilę), wychodziła w odcinkach. W gazetach. Jeśli autor chciał mieć zamówienia na kolejne odcinki, musiał pisać tak, żeby czytelnicy zabijali się o kolejne numery. W czasach on demand to jakaś abstrakcja, ja wiem, ale niektóre wytwórnie dalej tak pracują i mają się dobrze. Oni wiedzą, że i tak obejrzysz, a może i kupisz merch.

No więc co to za wiedza tajemna, która sprawia, że MUSISZ czytać albo oglądać dalej, bo cię zje od środka? Takie piękne słówko, cliffhanger. Już Sienkiewicz zostawiał bohatera na klifie pod koniec odcinka, żeby dopiero za miesiąc zdradzić, czy zleciał, czy nie. Może i nie znał tego określenia, ale prowadził fabułę w ten sposób:

„W tej chwili wrzask straszny i wycie rozdarło powietrze. To ordyńcy ruszyli do ataku.

Dymy, spędzone ruchem masy ciał, rozproszyły się nagle i odsłoniły oczom dwie czajki namiestnika pokryte czarniawym tłumem Tatarów, niby dwa trupy końskie rozdzierane przez stada wilków. Tłum ten parł, kotłował się, wył, wspinał, zdawał się walczyć sam z sobą i ginął. Kilkunastu semenów dawało jeszcze odpór, a pod masztem stał pan Skrzetuski z zakrwawioną twarzą, ze strzałą utkwioną aż po brzechwę w lewym ramieniu, i bronił się z wściekłością. Postać jego wydawała się olbrzymią wśród otaczającego go tłumu, szabla migotała jak błyskawica. Uderzeniom odpowiadały jęki i wycie. Wachmistrz z drugim semenem pilnowali mu obu boków i tłum cofał się chwilami z przerażeniem przed tą trójką, ale pchany z tyłu, pchał się sam i marł pod ciosami szabel.

— Żywych brać do atamana! Do atamana! — wrzeszczały głosy w tłumie. — Poddaj się!

Ale pan Skrzetuski poddawał się już tylko Bogu, bo oto pobladł nagle, zachwiał się i runął na dno statku.

— Proszczaj, bat’ku! — ryknął z rozpaczą wachmistrz.

Ale po chwili padł także. Ruchliwa masa napastników pokryła czajki zupełnie.”
– H. Sienkiewicz „Ogniem i mieczem”, rozdział 10, jego końcówka

A teraz dalej historia, tym razem przechodzimy na wielki ekran. Bracia Lumiere i ich ruchome obrazy. Nakręcili pociąg na peronie, a z sali ludzie uciekali z krzykiem, bo myśleli, że ich rozjedzie! Kieedyś to były czasy, teraz to nie ma czasów. Skończyły się gdzieś koło 1911 roku, się nowa rozrywka ludziom opatrzyła. Trzeba było do tematu podejść bardziej holistyczne, jak jakiś wiejski znachor. Opowiadać historie. I tu się znowu kłania wstęp – rozwinięcie – zakończenie. Z tym że był mały haczyk. Ówczesne filmy były wyświetlane w krótkich blokach, dwa dziennie po dziesięć minut. Taka dobranocka.

Znaczy, da się, ale nie po to wszyscy się napracowali, żeby myk i już (włączył, wyłączył, nawet nie przytulił). Więc filmy cięto. Dosłownie, nożyczkami. Na odcinki. Ale jak już były odcinki, to jak sprawić, żeby ten widz wrócił na kolejny? Czerpać z klasyków i męczyć cliffhanger. I tak sobie mija dwudziesty wiek, era kina, scenariusze coraz bardziej dopracowane pod pisanie scen. Jednak trójaktówka ma to do siebie, że o ile wstęp i zakończenie idą sprawnie, o tyle to nieszczęsne rozwinięcie jest z reguły momentem, gdy masz już dość słuchania opowieści z imprezy kumpla, który trochę pamięta, trochę nie pamięta, a próbuje coś dopowiedzieć od siebie. Zauważył to w latach osiemdziesiątych Frank Daniel – wykładowca scenopisarstwa. Jego studenci wykładali się na rozwinięciu, bo to przecież aż połowa tekstu! Ale przecież filmy się składają ze scen, w każdej dzieje się tak, że naturalnie przechodzi w kolejną. I z tego wszystkiego wywnioskował system sekwencji. Który ma sztywne ramy i jest gotowym wzorem na napisanie akcji do pochłonięcia jednym ciągiem.

Clou-clou, czyli jak nie chce ci się czytać reszty, tu masz pigułę mocy.

8 sekwencji 

dzielimy jako następuje:

  1. Status quo i inciting incident – to jest bohater, tak sobie żyje, a teraz mu skomplikujemy życie.
  2. Point of no return – klamka zapadła, jedziesz dalej bohaterze albo dzyń.
  3. Pierwsze przeszkody i podnosimy stawkę – bohater wije się jak piskorz, żeby uciec fabule, ale macki autora mu nie dają, zamykając kolejne drogi. 
  4. Midpoint – skoro podnieśliśmy stawkę, to mamy pierwszy punkt kulminacyjny. Ma być paralelą zakończenia. Jeśli chcemy, żeby bohater zginął, to tu prawie umrze.
  5. Subplots – trochę odwrócenie uwagi, ale pozorne, bo wszystko jest po to, żeby dalej podnosić stawkę.
  6. Koniec środka/główny punkt kulminacyjny – pamiętasz główny wątek? Bo on ciebie nie zapomniał. Tu atmosferę można nabierać łyżkami jak powietrze w Krakowie w styczniu.
  7. Twist – kto nie  lubi plot twistów? Akcja szybka jak Vorstapen na torze, jak Usain Bolt na setkę, a na koniec coś, co wywraca buty na lewą stronę.
  8. Resolution – zamykamy wątki, żeby było wiadomo, że to już jest koniec, możemy iść.

Podsumowując w kilku żołnierskich słowach:

Nihil novi sub sole, bo nasza cywilizacja opiera się na opowiadaniu historii. Żeby te historie były zrozumiałe, muszą trzymać pewien schemat. Jeśli chcesz utrzymać uwagę odbiorcy na swoim tekście, gdy wszystko inne dostaje zaraz, natentychmiast, w tym momencie, musisz stosować sztuczki, w których specjalizuje się kinematografia.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *