Poniższy tekst jest jednym z tych, które powstały podczas wyzwania-rozpisywania u Krzysi Bezubik z Piszę, bo chcę.
Jak woda
Jest jeszcze ciemno, ale za chwilę zacznie świtać. Na horyzoncie powoli się przejaśnia. Łuna miasta wygasa, a zastępuje ją błękitna poświata. Wstaje nowy dzień. Rozlewa się po uśpionym jeszcze lesie. Nocni łowcy trawią posiłek w swoich kryjówkach, a dzienni koncertmistrze jeszcze nie przetarli oczu. Pierwszy błysk przez gęste listowie dociera do zroszonej trawy. Skrzy się w niej odbicie mrówki. Olbrzymka wspina się na sam szczyt, bo musi. Tak jej rozkazał głos wewnątrz. Zaraz przyjdzie tu sarna i ją pożre przypadkiem, gdy posili się soczystą trawą, a za parę dni, to ona będzie słyszeć ten głos, tylko cichszy.
Mały dudek sfruwa z gałęzi wprost na omszały kamień. Dojrzał pod nim dżdżownicę i tylko ona zajęła jego myśli. Nie interesuje go, że ten kamień był kiedyś murkiem wokół starego dworu. Że błyszczące się pomiędzy pokrzywami kafle zdobiły piękny piec. Zdun pracował nad nim długo, pan obiecał mu wiele. Skowronki budzą się, czując ciepło bijące z góry i zaczynają swoje trele. Jeden z nich przysiadł na swojej stałej miejscówce. Stara, pordzewiała studnia artezyjska już dawno nie działa. Ale jeśli zaleje się ją odrobiną wody, żeby mechanizm stworzył podciśnienie, źródło znowu wybije. Będzie dostępne. Wystarczy tylko odrobina wody.