Dzisiejszy tekst, opowiadanko, jest odpowiedzią na wyzwanie literackie na jednej z grup, na których jestem. Zadanie polegało na opisaniu “smaku lub zapachu wakacji”. Zasiadłam do niego w bardzo wakacyjno-urlopowym nastroju – “nic mnie się nie chce, dajcie mi spać” – a efekt przerósł moje oczekiwania. Chyba trochę przerobię ten tekst, bo ma potencjał na przynajmniej mikropowieść. Taką w sam raz na lato.
Wakacje wciągał nosem
– Ale mówię ci, będziesz zachwycona! – Jerzy energicznie wymachiwał widelcem. – Bielutki piaseczek, cisza, spokój. Do najbliższego kurortu jakieś piętnaście kilometrów w linii prostej, więc nikt nie będzie ci przeszkadzał.
– Może… – burknęła Kalina. Dłuższą chwilę przyglądała się klusce, którą jej mąż planował wysłać na misję na Marsa. Jeszcze dwa machnięcia i odleci w siną dal. – Do kiedy muszę się zdecydować?
Kluska poleciała przez stół i chlupnęła wprost do jej kompotu. Jurek przeprosił zmieszany i wstał. Złapał skażony kompot i wylał go do zlewu, przepłukał i włożył szklankę do zmywarki, a potem nalał napoju do nowej.
– Aha… Zapłaciłeś tylko zaliczkę, czy za cały pobyt?
Mruknął coś, co przy dużej dozie dobrej woli brzmiało jak “całość” i postawił przed nią kompot.
– No dobrze – westchnęła. – Jedziemy do tego rezerwatu. Tylko oby tam była jakaś kuchnia.
Jakaś kuchnia była. Nawet dwie, bo jedna w głównym budynku, a druga tak zwana letnia w przybudówce. Ta większa, ze wspaniałym piecem kaflowym służyła do ogrzewania chatki zimą. Ciepła było zapewne aż nadto, bo chata posiadała dwie małe izby, sień i kuchnię. Piwnica była po prostu dziurą w ziemi, z której ciągnęła przeszywająca kości wilgoć, a zapachy pozostawiały wiele do życzenia. Były prawie tak samo nieznośne jak te, które zaczynały się pięć metrów od wygódki. Kalina cieszyła się, że to ustronie jest na końcu siedliska, choć perspektywa nocnej przechadzki pomiędzy pokrzywami stanowczo ją odstraszała. Wspaniałomyślny właściciel zostawił pęknięte wiadro w sieni. Goście nie potrzebowali kartki, żeby zrozumieć, czemu służyło.
– Widzisz, jak tu jest pięknie? – zapytał Jerzy szamocząc się z zardzewiałym skoblem na drzwiach do letniej kuchni. – Tylko my i piękno dzikiej przyrody.
– Chyba komarów – rzuciła z przekąsem rozgniatając owada na ramieniu. Pomimo palącego słońca latały i szukały ofiar.
– Komary należą do dzikiej przyrody – odparł niezrażony mąż otwierając triumfalnie drzwi.
Ze środka buchnęła na nich zebrana przez kilka miesięcy stęchlizna, a pomiędzy nogami czmychnęła polna mysz. Jednak, gdy opary opadły ich oczom ukazała się schludna salka z małym, prześlicznym piecem ozdobionym turkusowo-białymi kafelkami. Drewniana podłoga była idealnie wymieciona i tylko dwie mysie kupy na samym środku świadczyły o stałej rezydentce tej przestrzeni. Co ciekawe, Kalina nie dostrzegła żadnej pajęczyny na pobielonych ścianach.
– Zadowolona? – zapytał Jerzy wycierając dłonie w nowe spodnie. – Wprawdzie nie ma prądu, ale przecież chciałaś się odciąć od cywilizacji.
– Kocham cię… – przytuliła Jerzego nie zwracając uwagę na smar, który brudził jej kremową sukienkę. – Ale w przyszłym roku ja planuję wakacje.
Dla mnie to byłyby wakacje marzeń! Chociaż komary też mnie odstraszają… Ale można sobie z nimi poradzić 🙂